Reklama

Ludzie

Mężczyzna od kuchni. Rockman, lekarz, tata

Idalia Stochla
Dodano: 08.08.2019
46807_konrad
Share
Udostępnij
Konrad Baum, lekarz, specjalista neurolog, certyfikowany neurosonolog z zakresu m.in.  UDP tętnic szyjnych i domózgowych.Wokalista i gitarzysta zespołu muzycznego DOC. Prywatnie tata Kornela i Niny. W 2017 r. wraz z zespołem DOC zdobył Nagrodę Muzyczną Polskiego Radia Rzeszów Werbel 2017 w kategorii: główna nagroda JURY -płyta roku na Podkarpaciu za debiutancki krążek „Dla Kilku Chwil”.
 
Idalia Stochla: Pochodzisz z Lublina, w którym przez 13 lat współtworzyłeś kilka muzycznych projektów. Byłeś m.in. założycielem i liderem Grupy Goście. Dwoje małych dzieci, sukcesy muzyczne, stabilizacja. Postawiłeś wszystko na jedna kartę. Sprzedaliście z żoną dom i tak zamieszkaliście w Łańcucie…
 
Konrad Baum: To był przypadek. Choć – jak prawdziwy wiking – nie wierzę w przypadki, raczej w przeznaczenie. Żona (radca prawny, przyp. red) otrzymała w Łańcucie dość dobrą propozycję pracy. Ja znalazłem etat w łańcuckim szpitalu, na oddziale neurologii. Wcześniej, nie byłem w Łańcucie nawet na wycieczce szkolnej, a o historii miasta czytałem w Wikipedii. 

Mówisz, że nie wierzysz w szczęśliwe przypadki… A fakt, że w łańcuckim szpitalu poznałeś Tomka Ryznara? 
 
Myślę, że każdy jest kowalem swego losu, ale gdzieś ta nasza ścieżka życiowa jest zapisana. Istotnie, gdyby nie fakt przeprowadzki i nowej pracy pewnie małe prawdopodobieństwo bym poznał się z Tomkiem. Spotykasz gościa „po fachu” ( lekarz gastrolog przyp. red.), który jak się okazuje, jest jeszcze muzykiem i od lat gra na basie. 
 
Kto do kogo pierwszy zadzwonił? 
 
P tym, jak przyjechałem do Łańcuta, w 2013 r. roku cały czas grałem jeszcze z Gośćmi. W Lublinie nagraliśmy płytę, była nawet wspólna przygoda w programie „Must be the music”. Z Łańcuta jeździłem do Lublina, graliśmy koncerty. W Łańcucie zorganizowałem też Gościom koncert, na który przyszedł Tomek. I tak od słowa do słowa… Wkrótce moja kapela z Lublina się rozpadła. Ciężko było pogodzić zawód lekarza, rodzicielstwo i dojazdy na próby w Lublinie. A bez prób nie było mowy o dobrym poziomie gry. Zostałem więc sam, bez zespołu. Nie trwało to na szczęście długo. Ciągnie mnie na scenę, do występów, muzyki.  Skrzyknęliśmy z Tomkiem jeszcze kilku muzyków. Zaczęliśmy grać covery, były jakieś pierwsze wspólne koncerty w knajpach. I kula lodowa potoczyła się sama. Zadzwoniłem do Tomka z oddziału, że będziemy DOC.  
 
 
Fot. Archiwum Prywatne Konrad Baum
 
Fakt, że zespół współtworzą lekarze dodaje chyba pikanterii marketingowej? Jak bardzo pomógł Wam zaistnieć na rynku muzycznym? 

Teraz, aby zaistnieć w muzycznym mainstreamie, trzeba włożyć wiele wysiłku. Napocić się, żeby ktoś Cię w ogóle zauważył. Ludzie łatwo kupują cudze dramaty, ckliwe historie, łzy. To jest medialne. W naszym przypadku, skład z pewnością zadziałał marketingowo. Ale tak naprawdę, był to wabik chwilowy. Wiedzieliśmy, że publiczności przysłowiowe opakowanie nie wystarczy. Liczy się zawartość, czyli warsztat, teksty i siła muzycznego przekazu. 

Czy bycie pacjentem śpiewającego lekarza zmniejsza dystans w relacjach lekarz-pacjent?
 
Zabrzmiało jakbym wykonywał jakieś niepoważne zajęcie (śmiech). A ja przed pacjentami nigdy nie wstydziłem się faktu występów na scenie.  Biblii przecież nie palę! A tak poważnie – muzyka towarzyszyła mi w życiu od zawsze i przed pacjentami tego nie kryję. Muzyką można świetnie u pacjenta rozładować stres. 

Która miłość była pierwszą? Muzyka czy medycyna? 
 
Najpierw była muzyka, bo i w domu zawsze rozbrzmiewała. Tato śpiewał i pięknie grał na akordeonie. Ten akordeon i śpiew były zawsze. Naturalne było, że sięgnąłem po instrument i ćwiczyłem riffy gitarowe. 

Tato, z wykształcenia nauczyciel muzyki. Próbował Cię ukierunkować muzycznie? 
 
Tato gustował głównie w polskiej muzyce. Podkładał kawałki Zauchy, czasem puszczał R’n’B. Zdarzało się, że komentował – niekoniecznie pozytywnie – moje muzyczne wybory
 i repertuar lecący, jeszcze wtedy, z kaset ( śmiech). 
 
A Ty próbujesz ukierunkować muzycznie swoje dzieci? 
 
Z Kornelem i Niną bardzo dużo o muzyce rozmawiamy. To przecież pokolenie YouTube’a, Spotify i TikToka. Wymieniamy się listami ze Spotify. Jak któreś znajdzie coś fajnie brzmiącego wysyła mi do przesłuchania.  Syn ubóstwia Queen. Zna wszystkie ich kawałki, śpiewa, dużo o nich czyta, chodzi w koszulkach z logiem.  Lubi Imagine Dragons, ale słucha też hip hopu i ja mu tego zabronić nie mogę. Kornel jest w wieku, kiedy siłą rzeczy ten gatunek jest powszechnie akceptowalny wśród młodych chłopaków. Były też podejścia Kornela do gitary i perkusji. Nieudane… bo zwyciężyła piłka. Może przyjdzie czas, że sam znowu przyjdzie i weźmie np. ukulele czy bongosy.  Nina świetnie tańczy, ma doskonały słuch muzyczny i poczucie rytmu. Przeżywa muzykę, odbiera ją bardzo emocjonalnie, ale wyraża tańcem. 

Można być jednocześnie dobrym, oddanym pacjentom, lekarzem i dobrym muzykiem? Przecież obie dziedziny wymagają totalnego zaangażowania? 
 
Planuję wszystko z dużym wyprzedzeniem do przodu. Próby zespołu odbywają się raz w tygodniu, plan dyżurów w szpitalu znam miesiąc wcześniej, w poradni przyjmuję też według ustalonego grafika.  W międzyczasie znajduję jeszcze czas na siłownię, ale to wtedy, gdy Nina ma akurat zajęcia w Iskierce (łańcucki zespół taneczny przyp. red.). Grunt to dobra logistyka i kalendarz w telefonie.  

Nie miałeś nigdy obaw, że poświęcasz dzieciom za mało czasu? 
 
Każdy rodzic chciałby zawsze dzieciom poświęcić maksimum siebie. Ale trzeba też znaleźć złoty środek i równowagę. Zawsze byłem ambitny, postawiłem sobie pułap, do którego dążę i chce go osiągnąć. A w totka wyjątkowo mi nie idzie! Chciałbym wypracować sobie i swoim dzieciom pewien standard życiowy. Co z tego,  że będę siedział w domu? Chciałbym, by one przyszły kiedyś do mnie i powiedziały: „Tato, jestem z Ciebie dumny”. Po drugie na realizację ich „szczęścia” też potrzebne są fundusze. 

Jesteś w zespole liderem, narzucasz zdanie? 
 
Trochę tak. Ale przecież w takim zespole zawsze musi być ktoś „wystawiony” naprzód, kto w imieniu zespołu wypowiada się na antenie, czy idzie do studia w tv.  Zdania chłopakom nie narzucam, wolę rozmawiać. Co nie wyklucza merytorycznych spinek. Yyyyy….hmmmm, no dobra! Nie mógłbym bym nie być liderem, przyznaję to!
 
Kiedy piszesz teksty? 
 
Najpierw Witek Drapała, nasz klawiszowiec, przynosi do studia muzykę. Czasami to parę riffów czy akordów, czasami melodia. Śpiewamy wspólnie na tzw. rybę po anglosasku, norwesku. Wtedy już wiem, ile tekstu mogę napisać. Pisanie to proces. Czasami tekst powstaje w godzinę, niekiedy przez miesiąc na kartkę nie można nic przelać. Bazą do tekstów są u mnie 3 słowa klucze. Jak już je znajdę, później leci samo, słowa wysypują się z otwartego worka. 

Opisujesz w tekstach własne doświadczenia?
 
Spora część z nich jest osadzona w realiach życiowych, opiera się na moich przeżyciach, nawiązuje do tego, co przeżyłem. Skupiam się głównie na człowieku, emocjach i relacjach międzyludzkich. Staram się być w przekazie wiarygodny. Ubieram emocje, próbuję je nazwać. Tyle że do muzyki. 

Lekarstwo na rozterki dnia codziennego? 
 
Poniekąd! To próba rozmowy z samym sobą, nazwanie lęków, obaw, czegoś od czego się ucieka. Jak sobie to napiszę na kartce, przeczytam, to działa jak terapia. Śpiewając konkretny tekst na koncercie, wracam do różnych myśli. Tych dobrych i tych złych. A i inni ludzie odnajdują w tych numerach swoje własne inspiracje i formę remedium. 

Zdarzają się momenty, gdy wieczorem tekst jest gotowy, a rano wrzucasz go do kosza w obawie, że za bardzo Cię uzewnętrznia? 
 
Tak, czasem zwrotka szła do kosza. Często nad danym tekstem się długo waham, zastanawiam, jaki będzie jego odbiór. Ale jak pojawiają się już ciary w akompaniamencie muzyki, to tekst zostawiam. Muzyka ma wywoływać emocje. Jak ich nie ma, to w disco-polo się bawmy. 
 
 
Fot. Archiwum prywatne Konrad Baum

Jakiej muzyki Ty na co dzień słuchasz? 
 
Ewoluuję muzycznie z wiekiem. Zaczynałem od Claptona, B.B. Kinga. Teraz głównie blues, rock, ale też nowoczesne brzmienia jak Bass Astral, Massive Atack, Rag’n’Bone Man.  Lubię też  kawałki typowo rockowe. Staram się być na bieżąco i poszerzać ciągle horyzonty.

Co robisz, gdy nie nagrywasz w studiu, nie kopiesz z synem w piłkę, nie wykonujesz dopplera, nie piszesz tekstu? 
 
Jestem fanatykiem kultury wikingów. Dużo czytam, chodzę po antykwariatach w poszukiwaniu ciekawych publikacji, jeżdżę do Norwegii. Na spanie szkoda życia! Zawsze mi się wydaje, że wtedy coś ważnego mnie ominie. 

W 2017 roku wydaliście debiutancki krążek. Powiedziałeś wtedy, że spełniło się Twoje marzenie. A teraz, o czym marzysz? 
 
List jest tak długa, że sobie nie wyobrażasz. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Ja głowę mam wręcz zaśmieconą marzeniami (śmiech). Teraz jednym z nich jest dotarcie do szerokiego grona odbiorców i udane koncerty. 
 
Gdzie Ci bardziej po drodze? W kierunku kilkutysięcznej publiczności i dużej sceny czy kameralnego, akustycznego występu? 
 
Na dużych scenach występuje się świetnie. Niesie wtedy moc. Są ogień, adrenalina, ryk poderwanego tłumu. Ale to zupełnie inny rodzaj koncertu, gdy od pierwszego rzędu dzielą Cię barierki, a inaczej, gdy wykonujesz emocjonalny numer i łapiesz wzrokowy kontakt z publicznością. Nie ma półśrodków. Albo dajesz z siebie wszystko, albo dajesz sobie spokój. Siedzisz przed tv w domu i narzekasz, że los uwziął się na Ciebie a Ty nie możesz nic zmienić. 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy