Reklama

Ludzie

Na sali operacyjnej podejmuję decyzje życiowe i zawodowe

Z prof. Kazimierzem Widenką, kardiochirurgiem, kierownikiem Kliniki Kardiochirurgii w Klinicznym Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie, rozmawia Aneta Gieroń
Dodano: 27.12.2019
48848_Widenka
Share
Udostępnij
Aneta Gieroń: Dokładnie 10 lat temu gościł Pan na 5. okładce VIP-a. To był początek pańskiej rzeszowskiej przygody – kardiochirurgia miała dopiero trzy lata, a Pan utwierdzał się w przekonaniu, że Śląsk jest piękny, ale Podkarpacie też nie gorsze. I pomyśleć, że gdyby nie prof. Stanisław Woś, kardiochirurg pochodzący z okolic Jarosławia, były konsultant krajowy w dziedzinie kardiochirurgii, który przy myciu rąk na sali operacyjnej namówił Pana na tworzenie kardiochirurgii w stolicy Podkarpacia, pewni nigdy nie zostałby Pan Honorowym Obywatelem Miasta Rzeszowa.
 
Prof. Kazimierz Widenka: Kardiochirurg większość ważnych decyzji życiowych i zawodowych podejmuje na sali operacyjnej (śmiech).

Muszą się tam toczyć bardzo poważne dyskusje…
 
Na sali operacyjnej rozmawia się po to, by rozładować atmosferę. To są bardzo różne tematy, ale nigdy nie związane z pacjentem. Prof. Woś, namawiając mnie na wyjazd do Rzeszowa, uważał, że to będzie dobra decyzja dla mnie i nie gorsza dla Rzeszowa, za co jestem mu bardzo wdzięczny. A że to było na sali operacyjnej? Wspomniane miejsce ma jedną fantastyczną cechę, jest tylko pacjent i personel medyczny, który świetnie się zna, a to pozwala, paradoksalnie, na bardzo szczerą i konkretną rozmowę w miejscu, w którym spędzamy naprawdę sporą część naszego życia.
 
I nie przeszkadza, że jest Was tam całkiem spora grupa?
 
Absolutnie. Przy operacjach kardiochirurgicznych jest zazwyczaj 8 osób, ale atmosfera jest świetna. Rozmawiamy o polityce, wakacjach, pasjach, żartujemy o kobietach, ale o lekarzach też.

Temat śmierci się pojawia?
 
Na pewno go nie unikamy. Śmierć pacjenta przeżywa się zawsze, choć nie powinniśmy mieć do tego emocjonalnego stosunku. Najtrudniejszą sytuacją jest przyjść następnego dnia do pracy. Kolejny chory ma już zaplanowaną operację i trzeba zrobić wszystko, by ona się udała.
 
Każda śmierć pacjenta jest inna?
 
Tak. Wszystko zależy od tego, czy pacjenta znało się dłużej, bo wtedy więź jest nieunikniona. Bywa też tak, że ktoś przez lata leczy się w poradni kardiochirurgicznej, a dopiero w pewnym momencie trafia do nas na oddział i wtedy też tych emocji nie da się do końca wyeliminować. Paradoksalnie, łatwiej jest, gdy w nagłych przypadkach trafia pacjent z rozwarstwieniem aorty i widzimy go po raz pierwszy. Na pewno nie pomaga nam, gdy pacjenci mówią przed zabiegiem: proszę pamiętać, że mam dwie małe córki albo żonę w ciąży. My to oczywiście rozumiemy, ale im mniej emocji na sali operacyjnej, tym lepiej, bo te zaburzają profesjonalne i racjonalne decyzje.

Można by stwierdzić, że dla własnego dobra śmiertelnie chory pacjent powinien być na tyle uciążliwy, by lekarz nie był w stanie go polubić…
 
To tak nie działa (śmiech). Na sali operacyjnej najważniejsze są „szkiełko i oko”. Gdy zaczynamy kierować się uczuciami, robimy za mało, albo za dużo, a to w obu przypadkach nie jest dobrze. 

Na przestrzeni lat pańskie postrzeganie życia i śmierci się zmieniło?
 
Nigdy nie miałem i nie mam lęku przed śmiercią. Mam jednak 7-letniego syna Oskara, a to trochę zmieniło optykę – chciałbym jak najdłużej obserwować jego dorastanie, dojrzałość, i to jest dla mnie najlepszy motywator na życie.
 
Gdy na co dzień obcuje się ze śmiercią, stosunek do życia jest inny?
 
Biorąc pod uwagę 3 proc. śmiertelność na 1000 operacji, jakie mamy na oddziale to jest 30 zgonów rocznie. Dlatego musimy umieć rozmawiać z rodzinami pacjentów i wytłumaczyć im odejście ich bliskich, a to jest bardzo trudna część zawodu lekarza. W takich sytuacjach każdy reaguje inaczej, jedni rozpaczają, inni się nie godzą i mają do nas pretensje, ale są i takie osoby, jak żona niedawno zmarłego pacjenta, która przyszła i podziękowała za opiekę. Do dziś wzrusza mnie historia związana z pacjentem z Wielopola Skrzyńskiego, którego operowałem ponad 10 lat temu, a potem przez kolejne lata on przychodził do mnie co cztery miesiące na wizyty kontrolne. Któregoś dnia, zamiast niego do gabinetu weszły córka i żona z kwiatami. Okazało się, że pacjent zmarł, ale one nie odwołały zaplanowanej wizyty, ale w jego imieniu przyjechały podziękować. W takich chwilach jeszcze bardziej chce się pracować i walczyć o każdego pacjenta. Jestem przekonany, że dobrze wybrałem zawód. 
 
Dziś po 15 latach nie ma Pan też wątpliwości, że dobrze zrobił osiadając w Rzeszowie, ale doskonale pamiętam, jak 10 lat temu mówił Pan: „Nie czuję się w Rzeszowie skazany na izolację zawodową, bo o towarzyską nigdy się nie martwiłem i nie martwię”. Coś się zmieniło?
 
Jestem otwartym człowiekiem i kontakty z ludźmi nigdy nie były dla mnie problemem. Jednocześnie nie jestem osobą, która się często towarzysko spotyka, bo naprawdę nie mam na to czasu. Życie kardiochirurga kręci się wokół pracy, domu i są jeszcze wyjazdu na wakacje albo wolny weekend. Wydaje mi się, że mam taki charakter, że dość szybko w każdym miejscu, gdzie dotychczas mieszkałem, miałem sporo bliskich mi osób. Nie kryję, że lubię, jak wokół mnie coś się dzieje, i to w szerokim rozumieniu tego słowa. Być może to objaw pracoholizmu, ale jak nic nie robię, mam poczucie winy. Nawet jak mam odpoczywać, uważam, że powinienem robić to aktywnie.
 
Jak długo potrafi Pan wytrzymać bez przychodzenia na oddział rzeszowskiej kardiochirurgii?
 
Gdybym chciał, to obecnie mógłbym nawet miesiąc być nieobecny – mam tak znakomitych współpracowników. Ale rzeczywiście, nigdy nie jestem poza pracą dłużej niż dwa tygodnie. To pewnie jest pracoholizm, ale ja siebie uważam za racjonalnego „zadaniowca”. Dość trudno wyprowadzić mnie z równowagi, a nawet jak jestem na coś wściekły, nigdy nie zajmuję się tym od razu – zostawiam sobie czas na ochłonięcie.
 
 
Fot. Tadeusz Poźniak
 
Rzeszów nie tylko nie skazał Pana na izolację zawodową, ale wręcz pozwolił na rozwój?
 
Tak, ale to wynika z kilku powodów. Po pierwsze powstał kierunek lekarski na Uniwersytecie Rzeszowskim, co jest bardzo ważne dla rozwoju lokalnego środowiska medycznego. To bardzo wiele zmieniło, zmienia i będzie zmieniało na lepsze. Mieszkaniec Podkarpacia może nawet nie zdaje sobie sprawy, jakim dobrodziejstwem jest dla niego kierunek lekarski w Rzeszowie. To zawsze powoduje, że jakość ochrony zdrowia się podnosi. Osoby, które studiowały na Uniwersytetach Medycznych w Warszawie, Gdańsku i Krakowie, a chciały robić nie tylko karierę kliniczną, ale też uniwersytecką, z założenia są zazwyczaj osobami bardziej ambitnymi, genetycznie przygotowanymi do cięższej pracy i to powodowało, że te osoby zazwyczaj zostawały w większych ośrodkach akademickich. Teraz zostają także w stolicy Podkarpacia. I już za rok będziemy mieć pierwszych absolwentów kierunku lekarskiego w Rzeszowie, którym musimy stworzyć szanse dalszego rozwoju.
 
Najlepiej takiego, żeby pacjenci podążali za nimi do Rzeszowa z każdego miejsca w Polsce. Miło Panu było, gdy kilka tygodni temu na rzeszowskiej premierze „Bożego Ciała”, filmu Janka Komasy, Aleksandra Konieczna, znakomita aktorka, na co dzień mieszkająca w Warszawie, publicznie podziękowała Panu za opiekę lekarską i swoją rolę w filmie zadedykowała specjalnie dla Pana?
 
Skłamałbym, gdybym nie przyznał, że było to bardzo miłe ze strony pani Aleksandry Koniecznej i oczywiście ma to związek, z tym, co robimy na rzeszowskim oddziale kardiochirurgii, czyli z zabiegami z mini dostępu.
 
Szpital w Rzeszowie nie przeraża osób znanych z gazet bądź telewizji?
 
Już nie. Przekonuje ich nasze doświadczenie oraz liczba zabiegów przeprowadzonych z mini dostępu, a pozwalających pacjentowi na dużo szybszą rekonwalescencję niż po tradycyjnych operacjach. Nie bez znaczenia jest też późniejsza opieka na oddziale oraz bardzo dobra atmosfera. To jest możliwe tylko przy pełnej mobilizacji wszystkich: pielęgniarek, lekarzy i ordynatora.

Tych osób z pierwszych stron gazet w ostatnich latach nieustannie przybywa?
 
Niekoniecznie o tym marzymy, bo wiążą się z tym niekiedy większe wymagania, ale na pewno jest to przyjemne i co jakiś czas mniej lub bardziej popularne osoby u nas się pojawiają. Agnieszka Fatyga i Magdalena Wójcik publicznie powiedziały o naszym oddziale wiele ciepłych słów. Pani Magdalena prowadziła też jubileusz 10-lecia kardiochirurgii w Rzeszowie.
 
A jeszcze wcześniej, Pan Ślązak od pokoleń, zaczął mówić o Rzeszowie, jak o swoim mieście. Jest nawet anegdota, jak Pan za każdym razem przejeżdżając przez miasto powtarza: „Jaki ten Rzeszów ładny”.
 
Ujęła mnie otwartość ludzi na Podkarpaciu. Ślązacy są bardziej racjonalni, trudniej się zaprzyjaźniają, bardzo późno przechodzą na „ty” i żeby nie być gołosłownym przytoczę przykład moich rodziców, którzy przez 40 lat mieszkali w jednej klatce w bloku z sąsiadami, z którymi widywali się codziennie i zwracali się do siebie: „Pan Widenka” – „Pan Janik”. Na Śląsku to naturalne. Na Podkarpaciu nie praktykuje się też zwracania do kogoś po nazwisku, raczej używa się formy grzecznościowej z imieniem. Ślązacy mówią po nazwisku i są mniej wylewni. Jednocześnie to naród ciężkiej pracy, solidny i niezwykle lojalny. Wśród Ślązaków długo zdobywa się czyjąś przyjaźń, ale jak ona już jest, to do śmierci.
 
Podoba mi się też pracowitość mieszkańców Podkarpacia. Wiele razy przekonałem się, że jak ktoś się do czegoś zdeklarował, zawsze dotrzymywał słowa.
 
Pan dziś o sobie mówi Ślązak, czy rzeszowianin ze Śląska?
 
Wolę Europejczyk i Polak. Jestem niebywale wyczulony na wszelkie ruchy nacjonalistyczne i kwestie wojny. Już przeżyliśmy dramat wojny w latach 90. XX wieku w samym środku Europy i nigdy więcej. Śmiem twierdzić, że gdyby kraje bałkańskie były częścią Unii Europejskiej, nigdy by do tego nie doszło. Uważam, że tożsamość europejska jest równie ważna, a może nawet ważniejsza niż narodowa, czy to się komuś podoba, czy nie. Dla mnie patriotyzm to nie tylko pamięć o tych, którzy ginęli za Polskę, co jest bardzo ważne, ale równie ważne jest bycie dumnym z tego, co robi się na co dzień. 

Z perspektywy ostatniej dekady, jak w Pana oczach zmienił się Rzeszów?
 
On bardzo zmieniał się w momencie, kiedy 15 lat temu tutaj przyjechałem. W ostatnich latach te zmiany są już inne, ale na pewno miasto stało się bardziej otwarte i tętniące życiem. Każdy, kto wysiada na lotnisku w Jasionce, jest pod wrażeniem inwestycji i fabryk, jakie tam powstały w ostatnich latach. Brakuje mi natomiast w Rzeszowie bogatszego życia kulturalnego. Przede wszystkim koncertów na żywo i to nie tylko w Filharmonii Podkarpackiej. Restauracji z muzyką na żywo, i mnogości imprez, które pozwalają miastu tętnić życiem na okrągło. Warto, byśmy wszyscy mieli coraz większą świadomość, że warto na to wydawać pieniądze zarówno po stronie samych rzeszowian, jak i osób odpowiedzialnych za organizację tego typu imprez.
 
To prawda, że niekoniecznie dla siatkówki, ale dla tenisa jest Pan gotów dużo poświęcić?
 
Bardzo dużo (śmiech). Bez problemu wstaję o 4 rano, by oglądać w telewizji mecze tenisowe w ramach Australian Open. Jestem zagorzałym fanem hiszpańskiego tenisisty Rafaela Nadala, którego mógłbym oglądać godzinami i nie ma tygodnia, żebym tak nie zaplanował operacji i jednego dnia pracy, by po południu móc zagrać w tenisa. 
 
To chyba najlepiej ilustruje, jak przez 13 lat zmienił się oddział kardiochirurgii w Rzeszowie, z którego przez pierwsze lata nie wychodził Pan całymi dniami. W 2006 roku było niespełna 100 operacji, w następnym roku już 670, a na przestrzeni kilkunastu lat uzbierało się około 12 tys. zabiegów. Jakie są kolejne liczby do przekroczenia?
 
Na pewno chciałbym, byśmy robili około 1400 operacji rocznie, bo to jest w zasięgu możliwości naszego oddziału. W ostatnich latach Internet zrewolucjonizował medycynę i w XXI wieku nie ma usprawiedliwienia dla niewiedzy lekarza – dziś wszystko można wiedzieć następnego dnia. Przed laty znajomość języka angielskiego była słaba, dziś nie ma takiej możliwości, by ktoś zrobił w medycynie karierę, jeśli nie posługuje się biegle tym językiem, a to oznacza, że ma nieograniczony dostęp do zasobów Internetu. Nawet, gdy zdarzy się coś absolutnie zaskakującego, to właściwie od ręki można zweryfikować, czy ktoś na świecie miał już wcześniej taki problem i jak go rozwiązał. Nie powiem niczego odkrywczego, ale lekarz, oprócz tego, że musi być mądry i pracowity, to jeszcze koniecznie pokorny. Zawsze. Tylko wtedy ma szanse podejmować dobre decyzje. Chirurg oczytany, sprawny, ale niepokorny i brawurowy może podejmować za odważne decyzje, które będą z niekorzyścią dla pacjenta. Bardzo często własne ambicje trzeba schować do kieszeni, co bywa trudne.
 
Tym trudniej uwierzyć, że w dniu, gdy startowaliście, Pan był jedyny kardiochirurgiem na oddziale.
 
Reszta była w trakcie specjalizacji. Oddział rozpoczynał działalność z 5 anestezjologami i 6 lekarzami, gdzie tylko jeden był kardiochirurgiem. Dziś kardiochirurgów na oddziale jest 10, a ja do przypadków nagłych muszę przyjeżdżać z domu nie więcej niż raz na dwa albo trzy tygodnie. Na początku działalności to było codziennie, albo co drugi dzień. Bywały takie sytuacje, że zadzwonił telefon, ja wychodziłem z domu, wracałem po 2-3 godzinach, a moja żona, która ma bardzo głęboki sen, nawet nie zauważała, że przez kilka godzin nie było mnie w domu.
 
 
Fot. Tadeusz Poźniak
 
W 99 proc. praca na oddziale kardiochirurgii sprowadza się do operacji by-passów, zastawek, chirurgii aorty. Rzeszowska kardiochirurgia od 12 lat słynie z plastyki zastawki mitralnej, aortalnej i trójdzielnej z mini dostępu.
 
Pierwsze zabiegi z mini dostępu wykonaliśmy w 2007 roku i początkowo robiliśmy je raz na dwa tygodnie. Obecnie 7-10 razy w tygodniu. W tym roku będzie ich ponad 200. 
 
Kolejne wyzwania kardiochirurgiczne dla Pana i oddziału?

W ostatnich latach nie powstała w kardiochirurgii, z wyjątkiem zabiegów przezskórnej implantacji zastawki – a ta też jest już kilka lat – jakaś rewolucyjna zmiana. Na pewno chciałbym, byśmy zajęli się wspomaganiem lewokomorowym. U pacjentów ze skrajną niewydolnością serca jest to jedyna metoda leczenia. Takie zabiegi są już w Polsce wykonywane, ale my tego nie robimy i na ścianie Wschodniej Polski nie ma takiego oddziału. Mam nadzieję, że do końca 2020 roku uruchomimy taki program w Rzeszowie.
 
Tym bardziej, że akurat Pana trzeba prawie odciągać od stołu operacyjnego. Ile zabiegów ma Pan na koncie?

Nigdy nie liczyłem, ale 250-300 rocznie pewnie jest. I rzeczywiście, salę operacyjną uwielbiam, tak samo jak operować. To niebywała satysfakcja widzieć, jak pacjenci, którzy przed zabiegiem byli w bardzo złym stanie, po operacji przychodzą i są już zupełnie innymi ludźmi.
 
Kiedyś Pan żartował, że tak samo jak od operowania, uzależniony jest od czytania i to bardzo różnych rzeczy?
 
Bardzo lubię wiedzieć i aż za dużo siedzę w Internecie. Polityka, historia to są tematy, które bardzo mnie interesują i może dlatego tak drażnią mnie osoby, które wypowiadają się na tematy, o których naprawdę niewiele wiedzą, ale uważają, że są ekspertami. Chociażby z tego powodu mamy obecnie w Polsce niebywałą ilość „specjalistów” od świata arabskiego, którzy gdyby ich dokładnie dopytać, nie bardzo potrafią odpowiedzieć, w którym kraju mieszkają szyici, a gdzie sunnici.
 
Skoro o polityce, na pewno Pan wie, że ogromną popularność zdobył w ostatnich tygodniach też lekarz, prof. Tomasz Grodzki, który został marszałkiem Senatu. Widziałby się Pan w polityce?
 
Absolutnie nie, nigdy. Bardzo cenię sobie prywatność. 
 
Nie kusi Pan dyskurs polityczny i społeczny w szerszym kontekście?
 
Lubię takie rzeczy, ale do tego niekoniecznie trzeba być politykiem, wystarczy zostać doradcą i tego nie wykluczam. Od 6 miesięcy jestem prezesem Stowarzyszenia Klubu Kardiochirurgów Polskich i choć nie ma to związku z polityką, jest rodzajem mojej aktywności społecznej.
 
Bez polityki w swoim życiu jest Pan spokojniejszy o serce?
 
Nie tylko moim pacjentom, ale także sobie powtarzam, jak ważna jest aktywność fizyczna i rzeczywiście ten sport jest mocno obecny w moim życiu. Bardzo to lubię. Pamiętam, jak przez pierwsze dwa lata w Rzeszowie, gdy prawie nie wychodziłem z oddziału, dość często biegałem wokół szpitala na dyżurze. Ubierałem się w dres, w kieszeni miałem telefon komórkowy i po pół godzinie wracałem na oddział. Jako kardiochirurg powinienem też uważać na ręce, ale specjalnie o dłonie nie dbam. Rąbię drewno do kominka, używam piły i jestem zapalonym ogrodnikiem.
 
Profesor kardiochirurgii Kazimierz Widenka czegoś się boi?
 
Stagnacji i ograniczeń związanych z zapaścią ochrony zdrowia w Polsce.
 
To jest realne?
 
Bardzo realne. Tak realne, jak nie było jeszcze nigdy.
 
A jako Kazimierz Widenka?
 
Choroby i śmierci moi bliskich. Pracowita, zdrowa osoba da sobie radę ze wszystkim. 

Fotografie wykonano w Grand Hotelu w Rzeszowie.

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy