Reklama

Ludzie

Ekonomista o “koronakryzysie”: Najsłabsze firmy padną

Z Arturem Chmajem, specjalistą ds. finansów przedsiębiorstw i analizy ekonomiczno-finansowej, dyrektorem Centrum Innowacji i Przedsiębiorczości w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie rozmawia Alina Bosak.
Dodano: 16.03.2020
50370_chmaj
Share
Udostępnij
Alina Bosak: Koronawirus rozlewa się po świecie, a gospodarka odnotowuje coraz większe straty. Kryzys finansowy przeskoczył już ten z 2008 roku po upadku Lehman Brothers. W ubiegłym tygodniu na warszawskiej giełdzie wybuchła panika. To był czarny czwartek i najgorsza sesja w historii Giełdy Papierów Wartościowych. Na Wall Street sytuację porównywano do „czarnego poniedziałku" z 19 października 1987 roku. Jakie to będzie miało konsekwencje?
 
Artur Chmaj: Giełda jest barometrem sytuacji w gospodarce – zarówno ilościowej mierzonej kwotami, wskaźnikami, ale także tej jakościowej związanej z oczekiwaniami, optymizmem. Niestety, obydwa te wyznaczniki zmieniają się na niekorzyść. Ostatni czwartek nie jest pierwszym dniem kryzysowym, bo na giełdach tąpnęło już tydzień wcześniej, w poniedziałek. To kolejny epizod, jakim jest totalny spadek i to już liczony w bilionach dolarów, które „wyparowały” z giełdy. Już osiągnęliśmy poziom kryzysu po upadku Lehman Brothers i cofamy się do lat 80 i kto wie, czy za chwilę nie będziemy na etapie takim jak po kryzysie naftowym w latach 70. Może to brzmi trochę jak żart, ale tak naprawdę dziś nikt nie wie, gdzie jest dno. W przypadku giełdy zawsze jest moment odbicia, ale na razie eksperci nie próbują prognozować, kiedy on nastąpi. Najgorsza jest niepewność. To, co dzieje się na giełdzie, także po części z niej wynika. Dynamika zjawiska w skali globalnej jest różna. Dziś wydaje się w miarę spokojnie, a za chwilę mogą pojawić się tysiące zachorowań i zmarłych. To podsyca niepokoje i giełdy dołują. To nie znaczy, że tak będzie wiecznie, ale na razie nie widzę powodów do uspokojenia tych nastrojów. 
 
To inny kryzys niż ten z 2008 roku?   
 
W 2008 roku mieliśmy do czynienia przede wszystkim z kryzysem finansowym. Tym razem problem jest inny. Problem dotyczy już nie tylko wirtualnej gospodarki, handlu opcjami czy innymi papierami, słowem rynków finansowych, które zawsze były kapryśne i z przesadą reagowały na pewne zjawiska. Kryzys uderza w realną gospodarkę. Może nie chwieją się jej fundamenty, ale wiele mechanizmów zostało naruszonych. Na przykład naruszone zostały łańcuchy dostaw. To moim zdaniem największy problem w skali globalnej. Przykład z Podkarpacia – firma, która produkuje zderzaki samochodowe, sprzączki służące do przypięcia tego zderzaka do karoserii zamawia w Chinach. I teraz do Polski nie mogą one dotrzeć. Nasza firma nie sprzeda bez nich zderzaka. Została uwięziona w łańcuchu dostaw, podobnie jak wiele innych firm. Powodem jest albo mniejsza produkcja albo problemy logistyczne w kraju dotkniętym epidemią. Problemy mają także konkretne branże. Potężny kryzys dotyka transport międzynarodowy osobowy – lotnictwo, kolej, przewozy autobusowe. Kolejne kraje zamykają granice, więc te usługi nie będą wykonywane. Cierpi turystyka. Zdjęcia wymarłych placów wokół Fontanny di Trevi. Pusta Piazza Navona i Schody Hiszpańskie to widok naprawdę przygnębiający. Ta sytuacja firmy z konkretnych branż rozkłada na łopatki. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze jeden kłopot – sytuacja społeczna. Zamknięte zostały szkoły, dzieciom trzeba zapewnić opiekę, część ludzi pracuje zdalnie, ale nie wszędzie jest to możliwe. Pracownicy idą na zwolnienia, bo się boją. Czynnik ludzki zatem również zaczyna zawodzić, a tego nie da się zastąpić niczym. Zatem rytm, powtarzalność i spokój na poziomie kadr w firmach został naruszony, a może się ta sytuacja jeszcze pogłębić. To odbija się na wszystkich firmach, nie tylko produkcyjnych. Na końcu tych wszystkich nitek jest budżet państwa i jego dochody.
 
Wpływy z podatków nie będą takie jak zakładano. 
 
Spowolnienie gospodarcze, które nie wiemy jeszcze, jak będzie głębokie, na pewno nastąpi i zmniejszy dochody do budżetu. Mniejsze obroty firm i ich mniejsze dochody, przełożą się na mniejsze wpływy z podatków. Budżet nie tylko będzie musiał ponieść wysokie koszty walki z wirusem i ratowania sytuacji, ale będzie też musiał udźwignąć to przy mniejszych dochodach. 
 
Silne gospodarki uruchomią rezerwy. Australia może wykopać więcej złota, którego wartość akurat skoczyła, a jak poradzimy sobie my, przy budżecie jeszcze przed epidemią mocno napiętym, także ze względu na coraz szerszą pomoc socjalną? Prezydent Andrzej Duda prosił banki o umożliwienie zawieszenia spłat kredytów na co najmniej kilka miesięcy. Ale jakie możliwości interwencji i pomocy firmom, które zawieszają działalność i mogą zwalniać pracowników, ma sam rząd? 
 
Banki mają swoje prawa. Owszem, wiele złego narobiły w gospodarce nie tylko polskiej, przez co są dziś negatywnie postrzegane. Zasłużenie, bo przykładowo operacje na opcjach, na których ucierpiało tak wiele firm, oceniam jako gangsterkę z ich strony. Ale żądanie od banków, by przestały zarabiać na tym, do czego zostały stworzone, czyli na usługach bankowych, jest hipokryzją. To tak, jakby od producenta kosmetyków i środków odkażających żądać, aby zarabiał mniej i sprzedawał te towary bez marży, bo jest kryzys. Banki są od tego, żeby zarabiać, a zarabiają przede wszystkim na kredytach. Dlatego podoba mi się stanowisko Krzysztofa Pietraszkiewicza, prezesa Związku Banków Polskich, który nie odrzucił propozycji, ale powiedział, że trzeba nad tym się zastanowić, w jaki sposób taki instrument zastosować i na pewno będzie on indywidualizowany. Na pewno trzeba będzie udokumentować, że kłopot ze spłatą kredytu jest spowodowany „koronakryzysem”. A to dość trudno będzie wykazać, zatem ta pomoc będzie miała zasięg ograniczony. Jak reagują banki na próby takiego nacisku odgórnego, to pokazała sprawa kredytów frankowych, gdzie nawet korzystny dla konsumentów wyrok sądowy, wcale nie uruchomił jakiegoś strumienia pieniędzy z banków do kieszeni frankowiczów. Tu będzie podobnie. Zatem taka pomoc będzie miała znaczenie trzeciorzędne. To, co mogłoby rzeczywiście pomóc firmom, które mają kłopoty związane z tym, co się dzieje w gospodarce, to ograniczenie apetytu państwa na pieniądze od firm. Zresztą przedsiębiorcy wyrazili to już podczas spotkań z władzami. Państwo powinno przyhamować z pobieraniem pieniędzy – przede wszystkim na ZUS. Bo z VAT-em sytuacja jest specyficzna – płacimy go my, a przedsiębiorstwa nim tylko obracają. Nie wyobrażam sobie także sytuacji, w której państwo daje gotówkę przedsiębiorcom. To jest z wielu powodów niewykonalne. Ale, czy rząd zdecyduje się na ulgi? To niełatwa decyzja, wobec sytuacji budżetu. Jak mówiliśmy, dochody spadną, a po stronie wydatków jest wiele hojnych obietnic, jak 14. emerytury. Kołdra robi się coraz krótsza. Tymczasem, nic przedsiębiorcom nie ulży, jeśli nie ograniczy się danin. Wszystkie przepisy specustawy chronią głównie pracowników, przedsiębiorca ma sobie radzić sam. Tak, gdybyśmy byli zasobnym państwem i wykopali więcej złota, albo jak Norwegowie czy Holendrzy mieli możliwość uruchomienia rezerw pieniężnych z funduszy emerytalnych, ratowanie gospodarki byłoby łatwiejsze. Ale nie mamy takich rezerw.  
 
Wróćmy na chwilę do łańcucha dostaw. Jeśli podczas globalnego kryzysu okazało się, że czegoś w kraju nie produkujemy, to może to spowodować uruchomienie takiej produkcji – np. wspomnianych zapięć do zderzaków?
 
Taka sytuacja nie oznacza, że „wróci” do kraju taka produkcja. Oczywiście, takie zapięcia, łatwo jest wyprodukować, ale jednym z gospodarczych imperatywów jest poszukiwanie tańszych rozwiązań, tańszych dostaw. Więc nawet jeśli możemy coś wyprodukować u nas, to i tak kupimy w Azji, bo jest dziesięć razy tańsze. Pozwala nam zmniejszać cenę, być bardziej konkurencyjnymi. Korzyści z wymiany międzynarodowej obracają się w tej chwili przeciwko gospodarce. Te obecne luki w łańcuchach dostaw są do nadrobienia, ale to wpłynie na cenę. Będzie drożej. 
 
To argumenty dla tych, którzy są interwencjonizmem państwa w gospodarce. Ale w gospodarce wolnorynkowej nie da się twardo ustalić, co gdzie ma być produkowane.

I dobrze. Na szczęście od państwowej własności środków produkcji odeszliśmy 30 lat temu i tego się trzymajmy. 
 
Niemniej jednak wiele państw zrewiduje pewnie swoją politykę gospodarczą po tym kryzysie? 
 
I słusznie. Bo cały czas się uczymy, zwłaszcza w gospodarce, która jest czymś zmiennym, dynamicznym, gdzie ciągle pojawia się coś nowego, co ma na nią wpływ. Pytanie, czy potrafimy się na błędach uczyć i wykorzystać je, by w przyszłości być bardziej odpornym na takie zjawiska jak pandemia. To na pewno dobra lekcja dla wszystkich. Także dla tych, którzy twierdzą, że powinniśmy taką a taką produkcję mieć u siebie, nie wypuszczać jej z rąk. Powrót do samowystarczalnych gospodarek autarkicznych, w których sami wszystko produkujemy, jest jednak utopią. Świat jest tak zglobalizowany, że od niego się nie da odciąć. Samo rozprzestrzenianie się koronawirusa pokazuje, jak bardzo jesteśmy powiązani ze światem. Do jakiego stopnia? Przy okazji wprowadzania kontroli na granicach, dowiedziałem się, że przez największe przejście graniczne Polski z Niemcami w Świecku dziennie średnio przejeżdża ok. 100 autokarów i około 1000 busów. Wiele osób z Polski pracuje dziś w Niemczech. Podobnie jest na granicy włosko-austriackiej, włosko-szwajcarskiej. Granica jest dziś pojęciem umownym i nie stanowi żadnej bariery dla wirusów. A murem nie sposób się ogrodzić.
 
Problemy dotkną wielu firm. Nie tylko turystycznych. Zrzeszenie Międzynarodowych Przewoźników Drogowych szacuje, że z powodu pandemii w Europie przewozy towarów obsługiwane przez polskie firmy spadły o blisko 30 proc. Nie tylko będą zwalniać kierowców, ale i powodować kłopoty innych branż. Już dziś wstrzymują się np. z zakupem samochodów u dealerów. Czy możemy wrócić do dwucyfrowego bezrobocia?
 
Takich zagrożeń nie widzę. W globalnej gospodarce brakuje rąk do pracy i tego „koronakryzys” nie zmieni. Praca na mniejszych obrotach nie będzie trwała w nieskończoność. Poza tym, gospodarka próżni nie lubi i kiedy ktoś traci, ktoś inny zyskuje. Dziś dobrze zarabiają producenci środków ochronnych. Świetnie sprzedają się mydła, proszki, płyny do dezynfekcji. To oznacza, że fabryka, która pracowała na jedną zmianę, dziś pracuje na trzy. Tak samo jest z transportem lotniczym. Wielkie linie tracą, ale ogromnym popytem cieszą się przeloty indywidualne, dla kilku osób. Mówię o tym, bo można wyobrazić sobie wiele scenariuszy z rozwojem sytuacji, ale to nie jest tak, że wszyscy zamknęliśmy się w domach i udajemy, że nas nie ma na świecie. Wstąpią nowe potrzeby. Poza tym mądry pracodawca wie, że kryzys jest chwilowy i jeśli ma dobrych ludzi w zespole będzie chciał ich zatrzymać. Jeśli nie da rady, to będzie znaczyło, że jest za słaby ekonomicznie. Kryzys to naturalna selekcja – najsłabsi padają. To brutalne, bolesne, niesprawiedliwe i smutne, ale taka jest prawda. Przetrwają najsilniejsi. I to dzięki nim nie obawiam się kryzysu na rynku pracy i powrotu do masowego bezrobocia.    
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy