Reklama

Ludzie

Po Paryżu nasz azyl znaleźliśmy w Przemyślu

Z Grażyną Gawrońską-Kasse, malarką i konserwatorką dzieł sztuki, oraz Philippem Methiazem, antykwariuszem, wiceprezesem Narodowego Stowarzyszenia Handlu Antykami oraz Galerii Sztuki Współczesnej i Najnowszej z siedzibą w Paryżu, rozmawia Antoni Adamski
Dodano: 05.07.2020
51058_foto-8
Share
Udostępnij
Z Grażyną Gawrońską-Kasse, malarką i konserwatorką dzieł sztuki, oraz Philippem Methiazem, antykwariuszem, wiceprezesem Narodowego Stowarzyszenia Handlu Antykami oraz Galerii Sztuki Współczesnej i Najnowszej z siedzibą w Paryżu, rozmawia Antoni Adamski
 
Antoni Adamski: Dlaczego z Paryża coraz częściej przyjeżdżacie do Przemyśla?
 
Grażyna Gawrońska-Kasse: Mimo 40 lat pobytu w Paryżu, z Przemyślem związana jestem od dzieciństwa. Corocznie przyjeżdżałam tu na wakacje do dziadka – znanego malarza Mariana Strońskiego. Wracałam także po jego śmierci. Do roku 2000 malowałam w jego pracowni, używając jego farb. Czułam jego obecność, a nawet pomoc w momentach, gdy powstawały moje obrazy.

Nie bała się Pani?
 
G.G.K.: Dziadek powtarzał zawsze: „Nie bój się duchów, bój się ludzi”. Tak pozostało. Obawiam się tylko toksycznych osób – takich, które starają się mną zawładnąć i podporządkować mnie sobie. W Przemyślu czas płynie wolniej. Wychodzę na ulicę, robię zakupy w małych sklepikach. Rozmawiam z ludźmi, mam czas, by wiele rzeczy przemyśleć, w spokoju oglądać fasady kościołów i secesyjnych kamienic, których detale dekoracyjne są małymi arcydziełami. Można powiedzieć, iż razem z Philippem ukrywamy się tutaj przed światem.
 
Konkretnie przed czym?
 
Philippe Methiaz: Oboje mamy wrażenie, że świat zbyt szybko biegnie do przodu. W Przemyślu nie odczuwamy tego pędu. Żyjemy w zgodzie ze sobą i z otaczającą nas rzeczywistością. Paryż, tak jak wszystkie metropolie świata współczesnego, zmienia się. Przemiany te obserwuję na co dzień, bo dotyczą one wszystkich sfer życia. Od stale zakorkowanych ulic, poprzez ciągłe strajki, które wyłączają z życia najważniejsze służby publiczne. Ciągle strajkują służby publiczne: metro, kolej, służba zdrowia, nauczyciele czy studenci. Aż po potężne manifestacje społeczne, które przeradzają się w regularne bitwy z policją i żandarmerią. Różnice w dochodach stają się coraz większe.  Bogaci coraz bardziej się bogacą, podczas gdy minimum socjalne wynosi siedemset euro miesięcznie. Płaca minimalna to 1180 euro, zaś przeciętne wynagrodzenie osiąga 2 250 euro (wszystkie dochody netto). Razem z Grażyną szukamy spokojniejszego miejsca. Właśnie w Przemyślu je odnaleźliśmy. 
 
G.G.K: Ponieważ mieszkamy na północy Paryża, jakość życia jest tam znacznie gorsza niż gdzie indziej. Bez porównania niższa niż w czasach, kiedy przyjechałam do Francji. Paryż stał się zbyt wielki i niebywale trudny do życia. Codzienne stresy, napięcie, w którym żyję, nie pozwalają mi skupić się na malarstwie. Pobyt w Przemyślu pozwala mi nie tylko na symboliczny powrót do dzieciństwa, lecz także na spojrzenie z odwagą w przyszłość. Odzyskuję tu całą niezbędną do pracy twórczej energię. 
 
 
Fot. Archiwum VIP Biznes&Styl
 
Tę jakość pogarszają zapewne miliony przyjezdnych…
 
P.M.: Od wieków Francja nazywana jest „la terre d’asile”- ziemią, na której chronią się azylanci. Rzadko spotka pan u nas rodzinę złożoną wyłącznie z rodowitych Francuzów. Mój dziadek ze strony ojca był Szwajcarem ożenionym z Belgijką, a dziadkowie ze strony matki – Grekiem i Francuzką. Mam nawet polskie korzenie, o czym świadczy relacja z 1804 r. o pewnym żołnierzu napoleońskim. Podobnie jest w innych francuskich rodzinach. Tych ludzi łączą jednak wspólne korzenie kultury judeochrześcijańskiej. Przybysze z innych kontynentów to napływ obcych, którzy czasami nie potrafią zasymilować się w naszym kraju.

Wróćmy jednak do Przemyśla jako miejsca ucieczki.

P.M.: Wychowałem się w górskim miasteczku w górzystym departamencie Haute Savoie. Później zamieszkaliśmy w Paryżu – na Montmartrze, u stóp bazyliki Sacre Coeur, gdzie zostałem ochrzczony. Było to do roku 1900 małe miasteczko, w którym wszyscy się znali, uprawiali rzemiosło i handel. Na wzgórzach hodowali nawet krzewy winorośli, z której wytwarzali niezłej jakości wino. Później zostało ono włączone w obręb Wielkiego Paryża. Ja jeszcze pamiętam nastrój Montmartre jako miasteczka. Dziś nastrój ten odnajduję w wielu miejscowościach Podkarpacia. W 1967 r. przenieśliśmy się w rejon Dzielnicy Łacińskiej. Z okien mieszkania oglądałem barykady na ulicach i studencką rewolucję marca 1968 r. Po niej zmiany przyspieszyły: powoli pojawiała się masowa turystyka, uliczne sklepy zostały stopniowo zastąpione przez hipermarkety na obrzeżach miast, w każdej dziedzinie życia postępuje globalizacja. 
 
Nie widzi pan postępu w jednym z najbogatszych społeczeństw Europy?
 
P.M.: Postęp przynosi niezwykłe ułatwienia i podnosi poziom życia, przyspiesza komunikację międzyludzką. Istnieje także jego ciemna, egoistyczna strona: zarobić więcej, mieć wszystko dla siebie, za wszelką cenę pokonać rywala. 
 
G.G.K.: Ostatnio często poruszam się po Paryżu autobusami. Metro jest niebezpieczne. Jeżdżenie samochodem stało się niemożliwe, bo miasto od dziesięcioleci jest zakorkowane. Siedząc w autobusie, w niewielkim tempie pokonuję znaczne odległości. Zachowanie pasażerów wskazuje na powszechną manię. Młodzi i starzy, dzieci i dorośli trzymają nosy nad ekranem komórki. Ludzie zamilkli, przestali komunikować się ze sobą. A jeżeli mówią, to ograniczają się do krótkich komunikatów: gdzie trzeba pójść, co kupić, co załatwić. Zastanawiam się, czym dzielą się z bliźnimi, wysyłając taką masę SMS-ów. Stu przyjaciół na Facebooku to przecież żadni przyjaciele.   

W latach trzydziestych Witkacy opisywał, jakie będzie społeczeństwo przyszłości: zanikną uczucia metafizyczne, pojawi się automatyzacja ludzi i życia. Dlaczego zrezygnowała pani z prowadzenia antykwariatu?
 
G.G.K: Dlatego, że z kolegami z branży nie sposób dziś mówić o sztuce, o wartościach. Chwalą się tym, za ile coś kupili i sprzedali. Klną, gdy „zrobią dziurę”, czyli nie poznali się na rzeczywistej wartości przedmiotu. Pojawia się zazdrość, gdy ktoś osiągnął wyjątkowo korzystną cenę. Handel obrazami i przedmiotami antykwarycznymi zaczął przypominać handel bydłem. 
 
Mocno powiedziane.

G.G.K.: Ale to prawda. Co gorsza, antykwariusze ograniczają się do Internetu. Interesują ich tylko ci artyści, których obecność odnotowano – wraz z ceną sprzedaży – na aukcji. Inni – ze szkodą dla sztuki – dla nich nie istnieją. Taką znaczącą nieobecnością jest nazwisko Pierre Jouffroy, malarza nadwornego naszego ostatniego króla. Do grona zapomnianych należy także Jadwiga Matawowska (1874-1963). Zapomniana tylko dlatego, iż nie została odnotowana w Internecie. Nasz dobry znajomy, Krzysztof Zagrodzki, jest ekspertem starej daty, specjalistą od malarstwa. Posiada bogatą bibliotekę oraz własne archiwum, które są nieocenionym źródłem wiedzy – także w naszej pracy. Korzystanie z Internetu nie wystarcza, bo historia sztuki to prawdziwa, rzetelna wiedza. Internet może ją tylko spłycić. Zanika wielowiekowa kultura książki.
 
Co pani rekompensuje te rozczarowania?
 
G.G.K.: Zajmuję się konserwacją antyków, przede wszystkim malarstwa, która uczy cierpliwości, daje wgląd w warsztat, a nawet w duszę artysty. (Nawiasem mówiąc konserwacji uczyli mnie w Paryżu Andrzej Kucharek i Andrzej Mielniczek, z których ten drugi pochodził z Przemyśla.)  Moment usuwania przemalówek przypomina grę z losem. Pod grubymi warstwami farby i zmatowiałym werniksem, natrafiam niekiedy na dzieło wysokiej klasy. Tak w czasie prac wyłonił się portret pędzla Pierre’a Jouffroy, portrecisty „Familii” Poniatowskich. Kupił go później Michel Poniatowski (1922-2002), potomek ostatniego króla Polski, zakorzeniony w swej drugiej ojczyźnie: minister i eurodeputowany francuski.  

Czy uważa pani, że niektóre stare obrazy bywają bez duszy?
 
G.G.K.:  Tak. Pewien mój zleceniodawca kolekcjonował obrazy o treści erotycznej. Polecił mi odnowienie dwunastu panneaux – dekoracyjnych płaszczyzn ściennych zdobiących niegdyś salon burzonego wówczas dawnego domu publicznego przy pl. Pigalle. Miały one charakter niedwuznacznie pornograficzny. Jeszcze gorsze było to, iż ten pan zbierał także obrazy przedstawiające egzekucje. Jeden z nich przedstawiał więźnia z Cayenne przed zgilotynowaniem. Po konserwacji to płótno pięć razy spadało ze ściany. W jego powierzchni powstały dziury. W końcu musiałam obraz zdublować, czyli na wosku pszczelim podkleić drugą warstwę płótna. Nie wiem, co działo się później, gdyż jego właściciel nie pojawił się już u mnie.
 
Pan jest antykwariuszem?
 
P.M.: Tak, mój zawód polega na przygotowywaniu transakcji między antykwariuszami paryskimi oraz tymi z terenu całej Francji z kontrahentami belgijskimi, a także – od czasu do czasu – hiszpańskimi, szwajcarskimi czy włoskimi. Coraz częściej współpracuję z Amerykanami, którzy poszukują dzieł sztuki współczesnej (wyposażenia domów) z lat 1950-1960. 
 
U nas nikt by na nie nawet nie spojrzał…

P.M.: Taka komoda z ok. 1960 r. kosztuje w Stanach Zjednoczonych tyle, co we Francji meble w stylu Ludwików. Liczy się oryginalny projekt, design z nieodległej epoki. Takie wyposażenie domów jest teraz modne.
 
Dla pani Przemyśl to powrót do dzieciństwa i do malarstwa?
 
G.G.K.: Do dzieciństwa tak. Malować zaczęłam znacznie wcześniej, w czasie czterdziestoletniego pobytu w Paryżu. Jak już wspominałam, postać dziadka – Mariana Strońskiego – jest do dziś obecna w naszym domu. Także w moich obrazach, choć są one tak różne od jego sztuki. Dziadek lubił ludzi, którzy gromadzili się wokół niego tak, jakby był Ludwikiem XIV – Królem Słońce w Wersalu. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo przyciągał ich do siebie. Był przyjazny, otwarty, pełen poczucia humoru. Miał dar opowiadania, sypał anegdotkami. Na przykład ta o myszkach słynnej malarki Olgi Boznańskiej, którą znał osobiście. W swojej paryskiej pracowni o określonej godzinie cichutko gwizdała. Na ten sygnał zewsząd pojawiały się myszki, którym dawała jedzenie. Mój dziadek miał coś, co w języku francuskim określa się słowem „esprit”, a które w dużym słowniku tego języka ma kilkadziesiąt znaczeń. Ludzie lgnęli do niego; przyciągało ich jego wewnętrzne bogactwo i walory towarzyskie. A wtedy szybko okazywało się, iż nie ma czasu na malowanie. Zamykał się w pracowni, nie dopuszczając do siebie nikogo. Jako dziecko starałam się tę jego izolację przełamać, wymyślając dziesiątki pretekstów, pod którymi mogłam się dostać do pracowni – miejsca, które było jego i moim zaczarowanym światem. Wiele lat później, w Paryżu, w czasie moich pierwszych prób malarskich odkrywałam, jak wiele mi zostawił: jako człowiek i jako artysta. Dziś wiem, że moje obrazy byłyby nie do pomyślenia bez Przemyśla. 
 
 
Fot. Archiwum VIP Biznes&Styl

Tego miasta, które podupada…
 
G.G.K.: Miałam z tym duży problem dziesięć lat temu, gdy Philippe przyjechał do Przemyśla po raz pierwszy. Bałam się, że ucieknie po obejrzeniu tych szarych i obdrapanych fasad kamienic, ciemnych, zawilgoconych podwórek, wykoślawionych bruków. Tymczasem on był zauroczony. „Przyjechałem do miasta takiego, jakby z mojego dzieciństwa” – powiedział. 
 
P.M.: Przemyśl wcale nie jest biedny. To prawda, że rozwija się wolniej, ale te zmiany są widoczne. Trzeba być cierpliwym…
 
G.G.K: Kiedy to zadeklarował, uwierzyłam, że w naszym życiu będzie dobrze. W ten sposób oboje odnaleźliśmy się w tym bliskim mi mieście, położonym gdzieś na kresach Unii Europejskiej. Powiem więcej: mam wrażenie, że ukrywamy się tu oboje przed tym, co Francji – a zapewne i Polsce – niesie cywilizacja nowego stulecia.
 
Inteligencja to umiejętność dobrego przystosowania się do nowych warunków…
 
G.G.K.: Nie, bo umiejętność adaptacji do nowych warunków oznaczałaby prostactwo. My nie mogliśmy w Paryżu zaadaptować się do tak szybko zmieniającego się życia. Tutaj odnaleźliśmy jego sens i sens sztuki, podczas gdy tam mówi się tylko o pieniądzach. Czujemy się jak dziwacy, niekiedy nawet jak ukrywający się przestępcy. 
 
Mamy w Paryżu przyjaciół – wprawdzie w naszym wieku, ale określanych jako „ludzie starej daty”. Alicja i Adam Orawscy są miłośnikami sztuki, kolekcjonerami. Rozmawiając z nimi, zastanawiamy się, gdzie podziały się dawne wartości? Pewnego dnia, gdy oglądaliśmy zgromadzone w ich mieszkaniu zbiory, Alicja spytała mnie: „Czy nie masz wrażenia, iż nasze życie jest tylko krótkim epizodem w dziejach tych obrazów? Przemijamy. To, co pozostaje, to sztuka”.
 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy